Z Agnieszką Lisak, autorką książek o miłości rozmawiamy o tym, czy w XIX wieku było miejsce na prawdziwe uczucie.
— Jak wyglądała miłość naszych przodków w XIX wieku?
— Potrzeba kochania, bycia akceptowanym istnieje w człowieku od zawsze. Inna sprawa to to, na ile udaje się ją urzeczywistnić. Na wsiach bez wątpienia częściej śpiewano o miłości piosenki, niż doświadczano jej faktycznie — temperamenty ludzi były bardziej gwałtowne, co nie sprzyjało budowaniu mocnych więzi, a i bieda połączona z pociągiem do wódki robiła swoje. W wyższych sferach miejsca na wzniosłe uczucia było zdecydowanie więcej.
— Ale czy aby na pewno, przecież małżeństwa często kojarzyli rodzice, więc gdzie miejsce na uczucie?
— I tu pana zaskoczę. Kobiety niczego tak nie pragnęły jak małżeństwa. To właśnie dzięki pieniądzom męża mogły zabezpieczyć swój byt, bo przecież te z wyższych sfer nie pracowały — nie wypadało im. Jednym słowem mogły całymi dniami zbijać bąki, żyć w świecie krawcowych, modystek, balów i przyjęć towarzyskich, nie martwiąc się tym, skąd na to wszystko wziąć środki. Poza tym małżeństwo stanowiło jakąś odmianę smutnego panieńskiego życia, w którym panience z dobrego domu prawie wszystko było zabronione. Jako mężatka mogła prowadzić dom otwarty, organizować swoje przyjęcia, uczestniczyć w tych wydawanych przez innych i nie pytać rodziców o zgodę. Największą karierą, jaką mogła zrobić wtedy kobieta, było wyjść dobrze za mąż, by następnie błyszczeć w towarzystwie nazwiskiem, pozycją i majątkiem swego męża.
— No dobrze, ale pani ciągle mówi o kalkulacji, a gdzie miejsce na uczucie?
— Proszę mi wierzyć, panny już często w pierwszym napotkanym mężczyźnie widziały wybranka swego losu i oczami wyobraźni ubierały go w najlepsze stroje i przymioty duszy, choćby był ostatnim bigotem i marudą. Przykładem jest Tarczewska, kiedy to do jej do jej kuzynki umizgiwał się Ignacy Kochanowski — schorowany starzec o jednym, zielonym zębie, ale za to pełen grzeczności światowej i szafujący komplementami. W konsekwencji panna „z ukontentowaniem słuchała jego andronów i nie widząc zęba i ruin jego postawy spoglądała na niego jak na Adonisa”. Takim zalotom sekundowali często rodzice, uznając że przecież nie będą utrzymywać córki do końca życia, ktoś musi wziąć na siebie ten obowiązek. Czyli hołdowano zasadzie „lepszy brzydki wróbel w garści, niż książę na dachu”.
— Czy pani zdaniem takie uczucia były poważne, mogły stanowić fundament udanego małżeństwa?
— Oczywiście, że nie, uczucia te wyrastały bowiem z imaginacji, mylnych wyobrażeń na temat tego, czym jest małżeństwo. Wielu panienkom wydawało się, że być żoną to mieć nowe suknie, jeździć powozem, decydować samej o sobie i chodzić na przyjęcia. A całą resztą włącznie z wychowaniem dzieci zajmie się służba. Każda zabawka ma to do siebie, że kiedyś się nudzi. Tak więc po jakimś czasie przychodziło rozczarowanie życiem, poczucie jego jałowości. Kobieta, która nie pracowała, nie wychowywała dzieci, nie prowadziła domu, po pewnym czasie zaczynała się nudzić. Odkrywała, że nie ma żadnego celu w życiu. A gdy człowiek ma za dużo wolnego czasu, wszystkie problemy stają się większe. Nie dziwmy się zatem, że damy z wyższych sfer zaczynały targać chandry, migreny, wapory, które dziś nazwalibyśmy po prostu depresją. Zabawa jest dobra, gdy następuje po pracy, nie może stanowić jednak celu w życiu samego sobie.
— No dobrze, ale ja wciąż czekam na informacje o prawdziwym uczuciu, a nie tym wyimaginowanym. Czy takie się zdarzało?
— Tak, w dawnych czasach można było zauważyć zjawisko „dochodzenia do miłości”, które polegało na tym, że nie pojawiała się ona na początku związku, ale dopiero później. Częściej występowało ono poza sferami najwyższymi, w których nikt nie liczył się z pieniądzem. W ciężkiej rzeczywistości kobieta, by przeżyć, musiała wyjść za mąż — przykładowo — za niewiele bogatszego od siebie urzędnika, zarządcę czy dzierżawcę jakiegoś majątku na prowincji. W niższych sferach nikt nie marzył o sukniach czy powozach, bo te były nieosiągalne. Była proza życia i wspólne starania o to, by związać koniec z końcem. I zdarzało się, że na takim gruncie małżonkowie przywykali do siebie, zaczynali cenić się za wzajemne oddanie, starania wokół domu i rodziny, a szacunek przechodził w troskę i miłość taką poważną, opartą na mocnych fundamentach, a nie na młodzieńczych imaginacjach.
Sądzę, że były i takie przypadki, gdy młodzi od razu przypadali sobie do gustu, następnie wstępowali w związek, oczywiście za zgodą rodziców, a potem żyli w miłości długo i szczęśliwie. Mam jednak wątpliwości, czy często.
— Mam wrażenie, że współcześnie niejednokrotnie to miłość zabija związek, bywa to bardzo zaborcze uczucie, które sprawia, że zbyt dużo wymagamy od swoich partnerów, którzy przecież mówili, „że kochają”.
— Zgadzam się z panem. W dzisiejszej miłości — jak dla mnie — jest za dużo roszczeń. Bywa bardzo niedojrzała. Wciąż widzę ludzi, którzy zamiast szanować się, nieustannie się kłócą. I te ciągłe wyrzuty — „bo gdybyś mnie faktycznie kochał, to postąpiłbyś tak, a nie inaczej”. Zamiast powiedzieć krótko „zraniłeś mnie, proszę nie rób tego więcej”, zaczynają się targi w stylu „czy ty mnie jeszcze kochasz”, „mam dość twojej miłości” itp. Ja osobiście jestem zwolenniczką modelu, który opisywałam powyżej, to znaczy miłości, która rodzi się później, ale za to ma gruntowne podstawy, wyrastające z szacunku i przywiązania.
— Trochę mnie pani zaskakuje. Zawsze wydawało mi się, że nasi przodkowie w dawnych czasach byli bardziej pobożni, więc chyba i obyczaje, w tym małżeństwa musiały być lepsze. Sądzę że niejeden z nas pamięta wzdychania swych prababek, które dowodziły, że za ich czasów wszystko było lepiej?
— Ludzie w XIX wieku wcale nie byli wyjątkowo pobożni. Oczywiście każdy szanujący się obywatel uważał, że pokazanie się w niedzielę w kościele jest jego obowiązkiem. Jak wynika z pamiętników, księża nie cieszyli się w tamtych czasach jakimś szczególnym uznaniem. Natomiast faktycznie w XIX wieku normy obyczajowe dotyczące relacji damsko-męskich bywały surowe, nie miało to jednak nic wspólnego z wiarą. W dodatku normy te były surowe tylko w połowie, to jest w takim zakresie, w jakim dotyczyły kobiet. To im nie wolno było chodzić samym do kawiarni czy na koncerty. Nawet źle patrzono na praktyki, gdy panienka z dobrego domu sama szwendała się po ulicach. Uważano, że powinna robić to w asyście kogoś z rodziny, służącej lub przynajmniej koleżanki. Przecież takie lekkomyślne zachowania mogły prowadzić do zaczepek, niebezpiecznych rozmów z mężczyznami, a od tego był już tylko krok do zszargania reputacji. Maria Estreicherówna wspomina, że gdy jej matka była młodą panienką lekarz zalecił jej więcej ruchu. Niestety musiała ograniczać się do grania w piłkę z dziećmi siostry. A wszystko przez to, że jako córka starego, owdowiałego ojca nie miała z kim wychodzić na przechadzki.
— A jak sprawy miały się z mężczyznami?
— No właśnie, zupełnie inaczej. Należy pamiętać, że XIX wiek to czasy dwóch różnych kodeksów obyczajowych. Jednego pisanego przez mężczyzn dla mężczyzn, a drugiego przez mężczyzn dla kobiet. Ten pierwszy był zdecydowanie bardziej liberalny. Panowie mogli znikać z domu i wracać nad ranem, wymykać się z nudnych frakowych balów, by odetchnąć swobodą w lokalach bardziej podrzędnych.
— No ale chyba nie chce pani powiedzieć, że zdrady były w tamtych czasach na porządku dziennym. No bo z kim mieliby grzeszyć dżentelmeni we frakach, skoro kobiety obowiązywały surowe normy obyczajowe.
— Proszę pamiętać, że surowe normy obyczajowe dotyczyły tylko kobiet z wyższych sfer i z tzw. dobrych domów. Kto nie bywał na salonach, tego nie obchodziło, co będą o nim szeptać salony. Przedstawiciele niższych grup społecznych z trudem wymawiali słowo „konwenanse”, nie mówiąc już o ich przestrzeganiu. Mężczyźni z dobrych domów dopuszczali się cudzołóstwa ze służącymi, szwaczkami, chłopkami, pracownicami fabryk. Czasami odbywało się to po dobroci i za drobną opłatą, co kobiecie pozwalało podreperować skromny budżet, innym razem na zasadzie gwałtu, podczas którego wykorzystywano stosunek zależności. Osobną grupę kobiet otwartych na romanse stanowiły aktorki, cyrkówki, tancerki… W przypadku postaci scenicznych, często tworzyły się dłuższe relacje mające posmak romansu. Aczkolwiek był to taki romans, którym nie wypadało chwalić się przed światem, a tym bardziej żonie.
— Napisała pani książkę o miłości staropolskiej, potem o miłości w XIX wieku, było też o życiu towarzyskim w XIX wieku, a teraz jaka książka w planach?
— Jak na razie nie planuję wydania kolejnej książki. Wydawnictwa uważają, że tematyka obyczajowości w dawnych czasach nie jest zbyt chwytliwa i książki mogłyby się nie sprzedawać. No cóż, z prawidłami ekonomii nie dyskutuje się. Póki co prowadzę bloga historyczno-obyczajowego, na którym zamieszczam swoje teksty poświęcone dawnej obyczajowości. Zgromadziłam na nim około 3 tys. zdjęć, obrazów, rysunków z XIX i początku XX wieku. Staram się ocalać ludzi i dawne zwyczaje od zapomnienia. Pokazuję, jak kiedyś wyglądały porody, suknie ciążowe, bezdomne dzieci śpiące na ulicach itp. Wszystkich gorąco zapraszam www.lisak.net.pl/blog/.
Wojciech Kosiewicz
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Dodaj komentarz Odśwież
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez