Kiedy ty zastanawiasz się nad tym, jaki prezent kupisz bliskim, oni myślą o tym, czy przeżyją noc, czy zjedzą obiad. Żyją w tym samym mieście co my, ale bardziej niewidoczni. Można mówić, że sami wybrali taki los, ale nie można przejść obojętnie wobec ich cierpienia.
Budują szałasy, stawiają namioty. Szukają miejsc z dala od zabudowań. Ale są też kilkaset metrów od nas. A jednak niewidzialni. A jednak oni ich widzą — strażnicy miejscy i pracownicy socjalni, z którymi ruszamy na patrol.
— Jeździmy, patrolujemy. Częściej, kiedy spada temperatura. Sprawdzamy, czy nie potrzebują naszej pomocy. Jeśli są w upojeniu alkoholowym odwozimy na izbę. Czasem trzeba wezwać pogotowie. Staramy się ich namówić, żeby poszli do schroniska dla bezdomnych — mówi Iwona Lender ze straży miejskiej. — Czasami udaje nam się ich namówić.
— Jeździmy, patrolujemy. Częściej, kiedy spada temperatura. Sprawdzamy, czy nie potrzebują naszej pomocy. Jeśli są w upojeniu alkoholowym odwozimy na izbę. Czasem trzeba wezwać pogotowie. Staramy się ich namówić, żeby poszli do schroniska dla bezdomnych — mówi Iwona Lender ze straży miejskiej. — Czasami udaje nam się ich namówić.
Ruszamy w trasę. Na początek okolice ulicy Bałtyckiej. Wiesław, rocznik 1950 mieszkał w schronisku dla bezdomnych. Ale nie dał rady. Pociągała go wolność i alkohol. Teraz koczuje w zaroślach. Zbudował sobie prowizoryczny namiot. Całość nakrył czarną folią. Niebezpiecznie.
— To już trzecie miejsce, w którym sobie coś buduję. Teraz zostało mi już napisanie do prezydenta, żeby mi jakąś działkę dał. Bo ja już trzeci raz wydaję tysiąc złotych, by wszystko budować od początku — skarży się pan Wiesław. — Zimno? Gdzie tam! Mam tam cieplutko, jak w raju — gestykuluje z przejęciem. — To już piąty rok. Wcześniej mieszkałem w komórce. I gorsze warunki miałem. Deszcz na mnie padał, śnieg, pod parasolkami spałem i przetrzymałem. Żonę miałem, konkubinę, dzieci. Dawne czasy. Z żadnym nie mam kontaktu.
Kiedy rozmawiamy stoi jedynie w koszulce na krótki rękaw. Pracownicy socjalni mówią, że bezdomni zaczynają chorować, kiedy w końcu trafiają do ciepłego. I przestają pić. Bo w większości to alkohol powoduje, że wybierają bezdomność. Przed laty Wiesław pracował w chłodni. Był też nawet laborantem sekcyjnym. Potem życie skomplikowało się.
— Miałem raka na języku. O tu, wycięte węzły chłonne. Kręgosłup też chory, a teraz jeszcze kłopoty z nogą dosżły. Pijany byłem i spadłem z płotu. Noga złamana w sześciu miejscach — dotyka dłonią nogawki spodni. — Przy wózku chodziłem. Teraz, na szczęście tylko z kulą. A tu dobrze jest. Kolega mi wodę przynosi. Nie śmiecę, bo wszystko zabieram. O, nawet toaletę mam z tyłu. Mam spokój, ciszę. Kupię na miesiąc pół kilo tytoniu, litr spirytusu. Kiedy mam ochotę, to sobie wypiję. Obiady mam w Caritasie. Co więcej mi trzeba.
Pracownicy MOPS-u patrzą na pana Wiesława z troską. Przyjdą tutaj jeszcze wiele razy. Teraz jedziemy do kolejnego koczowiska. Plaża miejska. Z pozbijanych desek powstały dwie budki. Z jednej wystaje metalowa rura. Otwieramy drewnianą furtkę.
— Kto tam? — dobiega ze środka zaspany głos. — Straż miejska? Akurat? Żarty sobie robicie.
Po chwili wyłania się mężczyzna. Na nogach ma klapki.
— O kurde, faktycznie straż — stwierdza z rezygnacją.
Pan Marian pochodzi z Mrągowa. Ma 54 lata.
— Wszystko co mam, pochodzi ze śmietnika — mówi. — Pracowałem. Nawet kilka lat temu jeszcze. Ale nogę połamałem. Źle się zrosła. Jestem ślusarz i poligraf. Wszystko drukowałem. Gazety, książki. Potem, jak mieszkania nie miałem, to szukałem pracy z hotelem. Znalazłem taką koło Bochni. Miałem wypadek i skończyło się. Renty nie będę miał, bo pracowałem bez ubezpieczenia. Nie utrzymuję kontaktów z rodziną. Mam syna — 16 lat.
Ma dwie kołdry, śpiwór. Leżą obok biurka zbitego z desek, na którym leżą gazety.
— Nie chcę do schroniska. Jestem typem samotnika. Nie kradnę, wódki nie piję. Do jedzenia coś sobie znajdę. A jak smutno, to sobie muzyczkę puszczę.
— To już trzecie miejsce, w którym sobie coś buduję. Teraz zostało mi już napisanie do prezydenta, żeby mi jakąś działkę dał. Bo ja już trzeci raz wydaję tysiąc złotych, by wszystko budować od początku — skarży się pan Wiesław. — Zimno? Gdzie tam! Mam tam cieplutko, jak w raju — gestykuluje z przejęciem. — To już piąty rok. Wcześniej mieszkałem w komórce. I gorsze warunki miałem. Deszcz na mnie padał, śnieg, pod parasolkami spałem i przetrzymałem. Żonę miałem, konkubinę, dzieci. Dawne czasy. Z żadnym nie mam kontaktu.
Kiedy rozmawiamy stoi jedynie w koszulce na krótki rękaw. Pracownicy socjalni mówią, że bezdomni zaczynają chorować, kiedy w końcu trafiają do ciepłego. I przestają pić. Bo w większości to alkohol powoduje, że wybierają bezdomność. Przed laty Wiesław pracował w chłodni. Był też nawet laborantem sekcyjnym. Potem życie skomplikowało się.
— Miałem raka na języku. O tu, wycięte węzły chłonne. Kręgosłup też chory, a teraz jeszcze kłopoty z nogą dosżły. Pijany byłem i spadłem z płotu. Noga złamana w sześciu miejscach — dotyka dłonią nogawki spodni. — Przy wózku chodziłem. Teraz, na szczęście tylko z kulą. A tu dobrze jest. Kolega mi wodę przynosi. Nie śmiecę, bo wszystko zabieram. O, nawet toaletę mam z tyłu. Mam spokój, ciszę. Kupię na miesiąc pół kilo tytoniu, litr spirytusu. Kiedy mam ochotę, to sobie wypiję. Obiady mam w Caritasie. Co więcej mi trzeba.
Pracownicy MOPS-u patrzą na pana Wiesława z troską. Przyjdą tutaj jeszcze wiele razy. Teraz jedziemy do kolejnego koczowiska. Plaża miejska. Z pozbijanych desek powstały dwie budki. Z jednej wystaje metalowa rura. Otwieramy drewnianą furtkę.
— Kto tam? — dobiega ze środka zaspany głos. — Straż miejska? Akurat? Żarty sobie robicie.
Po chwili wyłania się mężczyzna. Na nogach ma klapki.
— O kurde, faktycznie straż — stwierdza z rezygnacją.
Pan Marian pochodzi z Mrągowa. Ma 54 lata.
— Wszystko co mam, pochodzi ze śmietnika — mówi. — Pracowałem. Nawet kilka lat temu jeszcze. Ale nogę połamałem. Źle się zrosła. Jestem ślusarz i poligraf. Wszystko drukowałem. Gazety, książki. Potem, jak mieszkania nie miałem, to szukałem pracy z hotelem. Znalazłem taką koło Bochni. Miałem wypadek i skończyło się. Renty nie będę miał, bo pracowałem bez ubezpieczenia. Nie utrzymuję kontaktów z rodziną. Mam syna — 16 lat.
Ma dwie kołdry, śpiwór. Leżą obok biurka zbitego z desek, na którym leżą gazety.
— Nie chcę do schroniska. Jestem typem samotnika. Nie kradnę, wódki nie piję. Do jedzenia coś sobie znajdę. A jak smutno, to sobie muzyczkę puszczę.
Bezdomni mieszkają też w centrum. Żyją w opuszczonych składzikach na węgiel. Dziś pusto. Pewnie poszli na obiad do Caritasu. Jedziemy w okolice rzeki Wadąg. Widać kwiatki powtykane w deski, karmnik dla ptaków, obrazki. Z komina unosi się dym. Na linkach suszą się rzeczy.
— Tu kiedyś było wiele działek — zatacza ręką koło pan Aleksander. — Wszędzie były działki. Teraz dobrze tu jest. Wodę przynoszę do picia, do prania biorę z rzeczki.
Kiedyś miał pracę. W seminarium, w którym był zaopatrzeniowcem. Potem palaczem.
— Potem pracowałem jako operator sprzętu górniczego — opowiada. — Umowę miałem na miesiąc, na trzy. I jak żyć? Nawet żadnej pożyczki nie weźmiesz. Miałem mieszkanie. Żonę. Dzieci. Teraz już dorosłe. W Zielonej Górze mieszkają. Teraz tutaj mieszkam z partnerką.
Jeździ po mieście, czasem trafią się puszki, złom.
— Stary dziad już jestem. 66 lat mam. Pewnie, że człowiek by chciał, żeby się zmieniło. Ale co się zmieni? Za stary już jestem. Do schroniska nie pójdę — dodaje.
Dalej, w lesie, mieszka Piotr, 52 lata. Bezdomny jest już 15 lat. Właśnie przygotowuje obiad. Dziś na bogato. Kiełbasa, i kurczak. Potrawy smażą się na prowizorycznie skonstruowanym palenisku. Wokół, choć rano jeszcze padał śnieg, pozamiatane.
— Pochodzę z okolic Małdyt. Tam miałem taki pokoik. Jak kiedyś były PGR-y to kiedyś dawali. Potem zabrali — opowiada. — Pojechałem do Warszawy. Było trochę pracy. Rodzina została koło Małdyt. Siostra jedna, druga, brat.
Czasem bierze rower i jedzie do miasta. Zbiera puszki, jedzenie. W supermarketach wystawiają przeterminowane. Dobre, czyste jedzenie. Może jeden dzień po terminie przydatności.
— Cały czas jestem na zewnątrz. Nawet do późna. To ognisko rozpalę. Herbatkę, kawę zaparzę. Ugotuję sobie. Nie ma problemu. Dni mijają. Daje sobie radę. Nie muszę zarabiać pieniędzy. Jedzenia jest dużo. Dziki przychodzą. Wieczorem nawet podchodzą do ogniska. Pojedzą bułki i odchodzą — opowiada.
— Tu kiedyś było wiele działek — zatacza ręką koło pan Aleksander. — Wszędzie były działki. Teraz dobrze tu jest. Wodę przynoszę do picia, do prania biorę z rzeczki.
Kiedyś miał pracę. W seminarium, w którym był zaopatrzeniowcem. Potem palaczem.
— Potem pracowałem jako operator sprzętu górniczego — opowiada. — Umowę miałem na miesiąc, na trzy. I jak żyć? Nawet żadnej pożyczki nie weźmiesz. Miałem mieszkanie. Żonę. Dzieci. Teraz już dorosłe. W Zielonej Górze mieszkają. Teraz tutaj mieszkam z partnerką.
Jeździ po mieście, czasem trafią się puszki, złom.
— Stary dziad już jestem. 66 lat mam. Pewnie, że człowiek by chciał, żeby się zmieniło. Ale co się zmieni? Za stary już jestem. Do schroniska nie pójdę — dodaje.
Dalej, w lesie, mieszka Piotr, 52 lata. Bezdomny jest już 15 lat. Właśnie przygotowuje obiad. Dziś na bogato. Kiełbasa, i kurczak. Potrawy smażą się na prowizorycznie skonstruowanym palenisku. Wokół, choć rano jeszcze padał śnieg, pozamiatane.
— Pochodzę z okolic Małdyt. Tam miałem taki pokoik. Jak kiedyś były PGR-y to kiedyś dawali. Potem zabrali — opowiada. — Pojechałem do Warszawy. Było trochę pracy. Rodzina została koło Małdyt. Siostra jedna, druga, brat.
Czasem bierze rower i jedzie do miasta. Zbiera puszki, jedzenie. W supermarketach wystawiają przeterminowane. Dobre, czyste jedzenie. Może jeden dzień po terminie przydatności.
— Cały czas jestem na zewnątrz. Nawet do późna. To ognisko rozpalę. Herbatkę, kawę zaparzę. Ugotuję sobie. Nie ma problemu. Dni mijają. Daje sobie radę. Nie muszę zarabiać pieniędzy. Jedzenia jest dużo. Dziki przychodzą. Wieczorem nawet podchodzą do ogniska. Pojedzą bułki i odchodzą — opowiada.
Pracownicy MOPS-u i strażnicy miejscy znają niemal wszystkie zakamarki, w których koczują bezdomni. W czasie naszej kontroli wspominają podopiecznych, których pokonał nałóg i przywiązanie do wolności. O, na przykład ostatni przypadek opisywany w prasie, bezdomnego znalezionego w śmietniku. Nie zamarzł. Zmarł z przepicia. Zwykle krztuszą się własnymi wymiocinami i umierają.
Po Olsztynie chodzi też Kapitan. Rocznik 1936. Przydomek nieprzypadkowy. Kiedyś służył w wojsku. Dziś zamiast wojskowej musztry woli alkoholowy ciąg. Marysia, też bezdomna. Dwa lata przebywała w zakładzie karnym w Grudziądzu. Kara za wybicie szyby w autobusie, w którą rzuciła kamieniem. Poleciała przednia. Prasa rozpisywała się o niej, bo miała na koncie rekordową liczbę pobytów w izbie wytrzeźwień. Jest też inny. Rekordzista. Robertowi Kuchcie pochwalił się kiedyś, że nawet w gazecie o nim pisali. I wyciągnął wycinek gazety zmięty w kulkę. Z artykułem: rekordzista z 12 promilami we krwi. To był on. Niestety już nie żyje.
— Jeździmy do bezdomnych, namawiamy, by poszli do schroniska. Denerwujemy się, kiedy któregoś z nich nie uda się uratować, a w prasie pojawiają się artykuły z pytaniem: gdzie byli pracownicy socjalni. A to nie jest tak. Człowiek czasem całą noc nie śpi, bo martwi się, że coś im się stało — podkreśla Robert Kuchta. — Leci rano, a okazuje się, że oni dobrze się bawili. Upojeni alkoholem. Nie da się ich zmusić, by dobrowolnie przyszli do schroniska. Czasem nawet usłyszymy, że łamiemy ich podstawowe prawo, które gwarantuje im Konstytucja Rzeczpospolitej. Prawo do wolności....
Interwencje straży miejskiej w Olsztynie w 2015 roku:
• 1100 osób bezdomnych trafiło do izby wytrzeźwień
• pogotowie ratunkowe zabrało 41 osób,
• do schroniska strażnicy zawieźli 49 osób
2016 rok
• na izbę wytrzeźwień trafiło 1168 osób
• pogotowie ratunkowe wzywano do 43 osób
• do schroniska dla bezdomnych trafiły 52 osoby
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Dodaj komentarz Odśwież
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez